Forex Profit | Forex Mart

Wednesday 21 January 2015

Jeśli jesteśmy leniwi, kupujemy je w sklepie.
Jeśli jesteśmy mniej leniwi, mielimy sobie suszone chilli na płatki przy pomocy maszynki do chilli.
Jeśli jesteśmy przekonani, że jeśli sami czegoś nie zrobimy, nie będzie to zrobione dobrze, tłuczemy chilli na "mączkę" w takim moździerzu:
Bo przecież płatki chilli w każdym yunnańskim domu być muszą!

Tuesday 20 January 2015

Mijam Szmaragdowozielone Jezioro, Yunnańską Akademię Wojskową i kampus Uniwersytetu Yunnańskiego :)

Monday 19 January 2015

Jakiś czas temu na wypasionym placyku przed wypasionym Gingko Department Store, czyli luksusowym domem handlowym, przy ulicy Białej Pagody znalazło się stado pand.
Uciecha dla dzieciaków, prawda? Łaziły po nich uszczęśliwione, rodzice robili im zdjęcia "na koniku", kupa śmiechu i radości. Z najwyższą przyjemnością przyglądałam się temu w drodze do pracy.
Kiedy jednak ostatnio tam podeszłam, nie było dzieci, nie było śmiechu, w ogóle - nikogo nie było poza paroma zbłąkanymi przechodniami. Ki diabeł?
Okazało się, że kadrze Gingko nie spodobało się to, że dostarczyli kunmińczykom darmowej uciechy i powystawiali takie tabliczki:
I oczywiście strażników,którzy pilnują, żeby faktycznie "nie jeździć na pandach, bo będzie je bolało (!)".

Sunday 18 January 2015

Nie, dzisiaj nie będzie o psinie, tylko o tym, do czego doprowadza oddanie psu roli przewodnika stada:
Brrr...
Kocham psy i pozwalam im na zdecydowanie zbyt wiele, ale psie łapy na stole?...

Saturday 17 January 2015

W Shandongu też nigdy nie byłam. Swego czasu pracował tam pilnie mój świekr; po latach został mu z tego rzadko u kunmińczyków widywany zwyczaj: każdy dzień zaczyna od bułeczki na parze zamiast od tradycyjnych śniadaniowych misienów. Shandończycy, których znam, są wysocy, postawni, mówią z twardym północnym akcentem i patrzą na Yunnan z politowaniem: "my jesteśmy kolebką cywilizacji chińskiej, a Yunnan to zbieranina barbarzyńców i ludzi pierwotnych"... Zobaczmy, co o Shandongu napisał autor Zakazanych Wrót:

Wiele obszarów tego regionu zostało „wyzwolonych” już na długo przed 1949 rokiem, reformę rolną przeprowadzono tam też wcześniej niż w pozostałej części kraju. Wywłaszczeni obszarnicy uciekli na terytoria znajdujące się pod kontrolą nacjonalistów z Kuomintangu. W Szantungu chłopi opowiadają jeszcze chętnie o dziedzicu, który przed odjazdem powiedział swoim dzierżawcom: „Wrócę tu jeszcze, wrócę. A tych, którzy zabrali moją ziemię, wyrżnę jednego po drugim. Otworzę restaurację z daniami z ludzkiego mięsa”. Ale nacjonaliści Czang Kaj-szeka przegrali wojnę domową i właściciele latyfundiów, którym nie udało się zbiec z generalissimusem na Tajwan, wrócili do swoich włości po to tylko, aby zostać osądzonymi i automatycznie skazanymi przez „trybunały ludowe”. Wielu z nich bez zbytnich ceremonii rozstrzelano, ścięto lub zadźgano nożami, a pola wszystkich zostały podzielone między ludzi, którzy je uprawiali.
Chłopi byli zadowoleni, zaś komuniści zaczęli powoli wprowadzać kolektywizację: najpierw spółdzielnie, potem – w 1958 roku – komuny ludowe. Szantung był znowu w awangardzie. Wszelki ślad po własności prywatnej zaginął. Oddano państwu nawet przydomowe ogródki warzywne i zwierzęta domowe łącznie z kurczętami i prosiakami. Wszystkie targi i wiejskie jarmarki zostały zamknięte.
***
W małej wiosce Anqiu we wschodniej części Szantungu od dwudziestu lat nie było jarmarków, stary plac targowy zlikwidowano. Teraz dwa razy w tygodniu ogromny tłum ludzi zbiera się na obszernym, wysprzątanym terenie, gdzie można kupić najrozmaitsze towary: prosięta, pułapki na myszy, kurczaki, okulary słoneczne, zioła lecznicze, sukno na metry, zegarki. Produkty rolne pochodzą z działek przyzagrodowych, wyroby przemysłowe z odległego o trzydzieści pięć kilometrów miasteczka Weifang, dokąd zaradni wieśniacy jeżdżą na rowerach sprzedawać swoje warzywa. Za zarobione w ten sposób pieniądze kupują towary, aby odsprzedać je na targu. Jeszcze kilka lat temu ci ludzie nie mogliby opuszczać swojej komuny, a prowadzoną przez nich obecnie działalność nazwano by „spekulacją”, za którą groziły surowe kary. Nawet uprawianie na własny użytek malutkiego poletka kapusty na brzegu jakiegoś kanału uchodziło wtedy za inicjatywę „kapitalistyczną”.
***
– Kto więcej wytwarza, powinien więcej mieć – mówi planista Guo. – Przedtem używali sobie lenie.
To prawda: przedtem ludzie ciężko pracujący jedli z tego samego wielkiego garnka, z którego żywili się pracujący mało albo i wcale. Oczywiście niejeden był tym sfrustrowany, ale przecież z tego samego wielkiego garnka jadła stara kobieta z synem w wojsku, jadła wdowa z małymi dziećmi, które musiała nakarmić, jadł samotny inwalida.
W odróżnieniu od fabryk w miastach, komuny nie zapewniały emerytury ani ubezpieczenia, nie płaciły dodatku rodzinnego, ale to wszystko zastępował „wielki wspólny kocioł”, z którego jedli także starcy, chorzy i wdowy. Na tej właśnie kategorii osób odbija się niekorzystnie nowy system odpowiedzialności.
***
Całość doświadczeń chińskich od 1949 roku dowodzi, że bodźce materialne powodują wzrost produkcji, zaś bodźce natury moralnej wywołują jej spadek.
Mówi sama za siebie historia świń, opowiedziana w publikacji oficjalnej, ale „zastrzeżonej”. W 1954 roku, kiedy chłopi pracowali jeszcze na własnych polach, w Chinach było sto milionów świń. W 1956 roku, po powołaniu spółdzielni, pogłowie trzody chlewnej spadło do osiemdziesięciu czterech milionów. Jej stan liczebny wzrósł do stu czterdziestu sześciu milionów w 1958 roku, potem nastały komuny, zlikwidowano wszystko, co prywatne... i liczba świń spadła o połowę. Następny, dramatyczny spadek miał miejsce podczas rewolucji kulturalnej. Autor publikacji nie pomija milczeniem wynikających z tego doświadczenia wniosków: „Do trzech wielkich spadków doszło wtedy, kiedy kolektywizowano gospodarkę i konfiskowano prywatne dobra”.
***
[...]chłop jest tutaj nadal taki, jakim był przez wieki: uparty, samolubny, dbający przede wszystkim o siebie i o swoją rodzinę. Wystarczyło zrobić mały wyłom w sztywnym schemacie komun, przywrócić nieco wolności, aby wszystkie dawne postawy i dawne problemy stały się znowu aktualne.
Na przykład w komunie Xiaozheng powiatu Qingyun wieśniakowi Wangowi wydało się, że wpadł na doskonały pomysł. Partia powierzyła mu działkę pod uprawę, mówiąc: „Ty za nią teraz odpowiadasz. Im więcej zbierzesz, tym więcej zarobisz”. Wang wiedział, że aby więcej zebrać, trzeba użyźnić grunt; poszedł więc na brzeg kanału irygacyjnego komuny i z wielkim trudem wydobył z jego głębi dziesiątki koszy pięknej, tłustej ziemi, którą rozsypał po własnej jałowej działce. Sąsiedzi pozazdrościli mu i natychmiast postąpili tak samo. Po miesiącu obsunęła się grobla, powstał duży przeciek i woda przestała dopływać na wszystkie pola. Komuna zwołała zebranie, poddano krytyce zamieszanych w tę sprawę chłopów i zainicjowano kampanię pod hasłem „Kochajmy kolektyw”.
Od czasu objęcia władzy w 1949 roku komuniści dokonali ogromnego wysiłku, aby rozwiązać jeden z wielkich problemów Chin: problem irygacji. Zwłaszcza po utworzeniu komun, kiedy masy chłopskie na wpół zmilitaryzowano, zostały przeprowadzone roboty na dużą skalę przy zbiorowym zaangażowaniu setek tysięcy ludzi, pracujących właściwie bez użycia maszyn. Obecnie, kiedy chłopi troszczą się o swoje działki i o własny interes, nikt nie chce już wykonywać niezbędnych prac, jak na przykład oczyszczanie kanałów z liści.
***
Na szczycie Góry Wielbłądziej niedaleko miasta Linzi w okręgu Yidu piękna kamienna świątynia przez ponad tysiąc lat królowała nad niezwykłym krajobrazem błękitnych gór i żółtych nizin, gubiących się w szarzyźnie widnokręgu. W grotach wokół budowli wierni ustawili przed wiekami posągi, będące jednymi z najwspanialszych egzemplarzy rzeźbiarskiej sztuki buddyjskiej w Chinach. Ze świątyni pozostał teraz stos kamieni i gruzu. Z cienistych grot kamienne wizerunki Buddy o pogodnych obliczach spoglądają dobrotliwie na dolinę i na ludzi. W zamęcie pospiesznie dokonywanych zniszczeń niektóre utraciły ręce, nosy i uszy, z innych pozostał tylko tułów. Głowy im bodajże odpiłowano – robili tak na początku stulecia chińscy handlarze, krążący po kraju i ścinający głowy najpiękniejszym posągom na zamówienie europejskich i japońskich kolekcjonerów.
***
Niszczyć zaczęto jeszcze przed rewolucją kulturalną. – My tutaj świątynię zburzyliśmy od razu po Wyzwoleniu, w 1946 roku – opowiada Bi Keyou, brygadzista rybaków w Yudao na wschodnim wybrzeżu regionu. – Ludzi trzeba było wyzwolić z przesądów.
Brygadzista Bi, który był rybakiem jeszcze przed odbyciem służby wojskowej, wyjaśnia, że za dawnych czasów po złowieniu wyjątkowo dużej ryby załoga kutra szła do świątyni, paliła kadzidła, składała ofiary z pozłacanego papieru i żywności na kilku ołtarzach, a następnie wrzucała rybę z powrotem do wody w hołdzie morskim duchom. – Teraz duże ryby zachowujemy dla siebie, nie marnujemy ich, jak wtedy – mówi.
***
– Chcę koniecznie zostać katolikiem – mówi mi napotkany w Qingdao chłopiec. – Katolicyzm pochodzi z zagranicy, więc musi być bardzo dobry.
Kiedy podróżuję dzisiaj po Chinach, obok innych rzeczy dziwi mnie szczególnie ów rosnący podziw dla wszystkiego, co cudzoziemskie, i stopniowe zanikanie zdecydowanego poczucia wyższości, które niegdyś żywili Chińczycy wobec wszystkiego, co niechińskie, a więc barbarzyńskie.
Spacerując po placu targowym w Qufu, gdzie tysiące chłopów sprzedaje swoje towary, na pytania, skąd przybywam, odpowiadałem dla żartu za każdym razem nazwą innego państwa. I zawsze, bez względu na to, jaki kraj wymieniałem, słyszałem słowa: „No tak, twój kraj jest z pewnością lepszy od Chin”.[...] Rzecz w tym, że do otwarcia kraju na świat doszło w chwili wielkiego zamętu ideologicznego i kulturalnego, wywołującego u wielu Chińczyków dezorientację i niepewność. Wspaniała przeszłość Chin, z której ludzie powinni być dumni, została uznana za złą, a jej zabytki w dużej części zniszczono. To, czym Mao i jego zwolennicy usiłowali ją zastąpić, zostało również uznane za złe i popadło w zapomnienie. Chińczycy nie mają już nic, do czego mogliby się odwołać; nic, z czym mogliby bez wahania się utożsamić.
***
Xue Muqiao, główny doradca ekonomiczny Deng Xiaopinga, napisał, że kolektywizacji dokonano w swoim czasie w sposób błędny, bo „przedwcześnie”, i że dlatego trzeba było „błąd naprawić, dając chwilowo krok wstecz”.
Z wypowiedzi tej aż nazbyt jasno wynika, że wszystko, na co dzisiaj się pozwala, jutro będzie zakazane. Huśtawka chińskiej polityki bynajmniej nie zatrzymała się na zawsze, jak wydaje się niektórym optymistom, zwłaszcza zagranicznym. Chińczycy znają swoje kierownictwo i pamiętają dobrze przejścia od liberalizacji do kolektywizacji, od drobnych ustępstw do ostrych represji, jakich nie brakowało w przeszłości. Dlatego też usiłują w miarę swoich możliwości szybko się dorobić, nie dbając o resztę.

Od Rewolucji Kulturalnej i nawet od czasów Denga minęło już wiele lat, a Chińczycy nadal nie nauczyli się dbać o wspólnotę. Brudne klatki schodowe, zaplute chodniki, zaśmiecone trawniki. Tzw. dobro wspólne nie jest tu "nasze" a "niczyje". Nie dba się o nie, bo skoro nie jest moje... Mao wyrządził w ten sposób Chinom dużo większą krzywdę niż powodując klęski głodu. Głód się skończył, ale szacunek dla ludzi i przedmiotów umarł bezpowrotnie.

Friday 16 January 2015

Pamiętam, jak byłam na Węgrzech. Miałam wówczas 14 lat, byłam zakochana po raz pierwszy w życiu, ale nawet to zakochanie nie pozwoliło mi przymknąć oczu na ohydne stołówkowe żarcie, którym nas tam karmiono. Wiem, że stołówkowe żarcie nijak się nie ma do prawdziwej kuchni węgierskiej, ale muszę powiedzieć, że parę potraw pamiętam do dziś; były dla mnie synonimem obrzydlistwa. Np. makaron podany z saszetką dżemu brzoskwiniowego, mięso w galaretce wiśniowej no i oczywiście ryż z ziemniakami. Cóż to było za paskudztwo! To jak kanapka chleb plus ziemniaki, tylko chyba jeszcze gorsza.
Przypomniałam sobie o tym daniu w Yunnanie, bo okazało się, że tutaj też się to danie jada. Nazywa się po prostu ryż z pyrami 洋芋饭* albo ryż z miedzianego gara 铜锅饭 i jest zupełnie absolutnie przepyszne.
Jeśli macie w domu miedziany garnek - spróbujcie go zrobić. Jeśli nie macie - zróbcie w garze kamionkowym albo jakimś innym z grubym dnem. Nie będzie aż tak smaczny, ale można próbować oszukać swój żołądek.
Składniki:
*ryż
*ziemniaki
*szynka pokrojona w słupki; najlepiej yunnańska albo inna słona
*ewentualnie inne warzywa: groszek, kukurydza, marchewka drobno pokrojona itd.
Wykonanie:
1)Podgotować ryż, żeby był półsurowy. Ja robię to tak, że dodaję połowę mniej wody niż zwykle, więc kiedy ryż wchłonie całą wodę, nadal jest półtwardy.
2)Ziemniaki pokroić w dużą kostkę i obsmażyć w garze razem z szynką i innymi warzywami; gdy zmienią kolor na złotawy, dodać półsurowy ryż, solidnie wymieszać z ryżem, obsmażyć jeszcze chwilę, dodać wody - tyle, żeby ryż miał się szansę dogotować - i przykryć.
3)Na dużym ogniu doprowadzić wodę do wrzenia, a później skręcić na najmniejszy ogień, by sobie powolutku wszystko pyrkało; jeśli szynka nie była bardzo słona, trzeba dodać trochę soli. Co jaki czas zamieszać.
4)Gdy ryż jest już miękki - potrawa nadaje się do jedzenia.

Właściwie potrawa jest gotowa. Jednak gdy się idzie do yunnańskich knajp, specjalizujących się w takim ryżu, jest on tylko dodatkiem. Przede wszystkim idzie się bowiem na to:
czyli na warzywa i mięsa ugotowane w ostrej zupie.
Instrukcja obsługi jest taka: bierzesz miseczkę, wsadzasz do niej te składniki, które wydają Ci się kuszące (ja uwielbiam tak zrobione kiełbasy, kalafiory i pędy bambusa), a potem podajesz sprzedawcy. On waży miskę i mówi, ile ona kosztuje; w czasie, gdy uiszczasz w kasie należność, on sieka produkty na kawałki, miesza je z sosem i podaje wraz z miską ryżu.
Jest to jeden z najwspanialszych posiłków świata :)

*zwróćcie uwagę, że w nazwie nie występują dwie typowe nazwy ziemniaka: książkowe 马铃薯 ani potoczne 土豆, a yunnański lokalny 洋芋 (zachodni batat).

Thursday 15 January 2015

Kiedy Mongołowie najechali Yunnan, późniejsze Cuihu nie miało jeszcze nazwy. Cóż, to było tylko małe jeziorko poza murami miasta, położone u stóp Góry Pięciu Wspaniałości 五华山 i nieprawdopodobnie zarośnięte. Jednak dla przybyłych ze stepów Mongołów każda woda większa niż kałuża zwała się "morzem". Nazwali je więc Morzem Żarcia 菜海子 (pewnie przez to zarośnięcie) i ta właśnie nazwa przyjęła się w lokalnym dialekcie. Już za Mingów zaczęły powstawać pierwsze pawiloniki. Im bardziej się Kunming rozrastał, tym bardziej w centrum znajdowało się to jezioro, więc budyneczków i przyjemnych miejsc było coraz więcej. Położył temu kres watażka Wu Sangui - zasypał pół jeziora, żeby w tych pięknych okolicznościach przyrody wybudować swą rządową siedzibę. Za Qingów miejsce zaczęło znów służyć celom raczej widokowym (powstawały niezliczone pawilony), by z nastaniem Republiki zmienić się po prostu w park*. Nie od razu nazywał się on Parkiem Szmaragdowego Jeziora. Niepozorne jeziorko miało zbyt wiele nazw - poza wspomnianym już Morzem Żarcia był jeszcze Stawem Dziewięciu Smoków 九龙池**; znacznie później wygrał Szmaragd.
Jeziorko ma powierzchnię zaledwie 15 hektarów; park zajmuje o całe 6 hektarów więcej. Dwa prostopadłe szpalery wierzb dzielą Cuihu jak tort na cztery części. Grobla biegnąca z południa na północ to grobla Ruan Yuana, gubernatora Yunnanu i Guizhou, który budowę tej grobli zasponsorował. Grobla łącząca wschód z zachodem z kolei zwie się groblą tangowską, bo na jej budowę wyłożył fundusze sam Tang Jiyao. Groble łączą się na wyspie, będącej sercem Cuihu. Dawniej mieściła się tu buddyjska świątynka, a część jeziora tuż przy niej była wydzielona jako Staw Darowania Życia***. Dziś po świątynce i po większości zabytków nie ma już śladu; park jest poddany ciągłej renowacji i nigdy nie wiem, co zastanę, gdy się tam wybieram po dłuższej przerwie. A, przepraszam - mam pewność, że zastanę bardzo określoną florę i faunę: latem spory kawał jeziora przykryją szczelnie lotosy; zimą powierzchnia zabieli się od syberyjskich mew. Zawsze będą bambusy, wierzby płaczące i trochę eukaliptusów. W okolicach grudnia/stycznia - zapłoną szkarłatem kamelie.
Kiedy przyjechałam do Kunmingu po raz pierwszy, spędzałam nad Cuihu nieprzyzwoicie dużo czasu; wśród tańczących emerytek, folkowych zespołów o niecodziennym składzie (np. erhu koło gitary i saksofonu jako podkład do wyjątków z opery pekińskiej), wśród hazardzistów rżnących całymi dniami w madżonga; w tym cudownym kunmińskim mikroklimacie. Żegnałam Szmaragdowozielone Jezioro rzęsistymi łzami; MUSIAŁAM tam wrócić.
Wróciłam. Wracałam wielokrotnie. Kocham to jezioro.
A teraz, zrządzeniem losu czy dzięki Opatrzności - zamieszkałam znowu kilka minut piechotą od tego magicznego miejsca. Mijam Cuihu gdy jadę do pracy; przechodzę obok, gdy się spieszę do supermarketu; to tutaj spacerujemy codziennie wieczorem, ciesząc się pustym już parkiem. Bo jeśli mam wymienić jedyną wadę Cuihu - to byłby to tłok za dnia. Jak ja mogłam w takim hałasie siedzieć całymi dniami?! Teraz nie mogę i nie chcę - więc zazwyczaj spacerujemy tamtędy wieczorem. Dziś jednak poszliśmy trochę wcześniej i...
Tak. Cuihu jest piękne.

*bardzo długo wejście było płatne - ZB pamięta jeszcze, jak koledzy oszukiwali w wyścigu wokół jeziora - ci bogatsi kupowali bilety i zamiast naokoło, biegli na przełaj...
**kiedyś ponoć w północnowschodniej części jeziora tryskało dziewięć źródeł, a przecież w Chinach źródłami opiekują się smoki.
***O tego typu zbiorniku wodnym już kiedyś pisałam tutaj.